
Część I: Wyruszamy o świcie.
Słowo pomknęło między żołdakami z prędkością wiatru. Jeden podawał je drugiemu nad worami prowiantu, przez poły namiotów, między tłoczącymi się końmi, poprzez szczęk szykowanego oręża. Setnicy dziesiętnikom, sierżanci wartownikom, tragarze chłopcom stajennym. W końcu wieść obiegła cały obóz, docierając nawet do odległego skraju, gdzie stłoczona wokół ognia siedziała garstka wojów.
Starczyło odejść kawałek by w twarz uderzyło zimno nocy, a wojskowy zgiełk ustępował miejsca leśnym szmerom. Na granicy światła lśniły w półmroku czujne pary oczu wyczekujące na resztki, w każdej chwili gotowe czmychnąć przed zagrożeniem. Jasna poświata kołysała się po obrysie drzew wyciągając z mroku groźne cienie.
W kręgu jednak flaszka krążyła w najlepsze wypełniając rogi i puchary płynną odwagą. Ten i ów wznosił toast za zwycięskiego wodza, albo wspominał rodzinny gród, ocierając łzę wzruszenia gdy odnajdywał we współbiesiadniku sąsiada z nieodległego sioła. W czas wojny waśnie i spory były zawieszane, tutaj byli braćmi, tak długo jak jednoczył ich wspólny wróg. Tego wieczoru nikt nie śnił o śmierci i łupach, tego wieczoru na ustach były żarty i pieśni oddalające od nich ponure widmo bitwy. Wielu z nich miało nie wrócić, nigdy już nie ujrzeć swych bliskich i przyjaciół, za ostatnią pociechę mając tę właśnie biesiadę. Pili więc, śmiali i bawili, jakby jutro było jedynie odległym snem, którym człowiek nie martwi się zawczasu.
Wyruszamy o świcie.