Wyprawa wojenna A.D. 1306/1307
Wyprawa wojenna A.D. 1306/1307
Część I: Wyruszamy o świcie.
Słowo pomknęło między żołdakami z prędkością wiatru. Jeden podawał je drugiemu nad worami prowiantu, przez poły namiotów, między tłoczącymi się końmi, poprzez szczęk szykowanego oręża. Setnicy dziesiętnikom, sierżanci wartownikom, tragarze chłopcom stajennym. W końcu wieść obiegła cały obóz, docierając nawet do odległego skraju, gdzie stłoczona wokół ognia siedziała garstka wojów.
Starczyło odejść kawałek by w twarz uderzyło zimno nocy, a wojskowy zgiełk ustępował miejsca leśnym szmerom. Na granicy światła lśniły w półmroku czujne pary oczu wyczekujące na resztki, w każdej chwili gotowe czmychnąć przed zagrożeniem. Jasna poświata kołysała się po obrysie drzew wyciągając z mroku groźne cienie.
W kręgu jednak flaszka krążyła w najlepsze wypełniając rogi i puchary płynną odwagą. Ten i ów wznosił toast za zwycięskiego wodza, albo wspominał rodzinny gród, ocierając łzę wzruszenia gdy odnajdywał we współbiesiadniku sąsiada z nieodległego sioła. W czas wojny waśnie i spory były zawieszane, tutaj byli braćmi, tak długo jak jednoczył ich wspólny wróg. Tego wieczoru nikt nie śnił o śmierci i łupach, tego wieczoru na ustach były żarty i pieśni oddalające od nich ponure widmo bitwy. Wielu z nich miało nie wrócić, nigdy już nie ujrzeć swych bliskich i przyjaciół, za ostatnią pociechę mając tę właśnie biesiadę. Pili więc, śmiali i bawili, jakby jutro było jedynie odległym snem, którym człowiek nie martwi się zawczasu.
Wyruszamy o świcie.
Kurdebele.
Re: Wyprawa wojenna A.D. 1306/1307
Część II: Wojna
Wojna. Słowo niosące ze sobą obrazy śmierci, pożogi i wojsk rozstawionych w szerokie, błyszczące szyki. Honorowe pojedynki i starcia pomiędzy wojownikami ponoszącymi chwalebną śmierć. Łopoczące sztandary, wozy z łupami, radość zwycięzców i śpiewy w obozie. Wojna. Słowo, które każdy zna a jednocześnie mało kto rozumie.
Zaczęło się szybko, zbyt szybko. Jawnut wydał rozkaz ukrytym Telszanom, zabrzmiał głęboki dźwięk rogu, zniecierpliwione i przestraszone swoim pierwszym starciem wojsko z poboru rzuciło się z krzykiem do ataku wynurzając z leśnej gęstwiny. Tak jak przewidywano zaskoczona kolumna krzyżacka nie miała nawet czasu aby dobyć mieczy. Szczęk broni, krzyki mordowanych, świst strzał i końskie rżenie, wszystko to zlało się w jedną natarczywą melodię. Rycerze spod znaku krzyża wykrzykiwali jeszcze komendy do wozów taborowych ciągnących się za forpocztą, lecz na próżno. Przez trakt niczym huragan przetoczyła się fala wrzeszczących Żmudzinów, niosąc wrogowi gwałtowną śmierć.
Wszystko skończyło się równie szybko jak się zaczęło. Wszelki opór został złamany, a Ci którzy jeszcze się bronili podali tyły. Dopiero teraz Żmudzini mogli przyjrzeć się trupom rozciągniętym na śliskim, krwawym błocie w jakie zamienił się trakt. Niewielu było tu rycerzy noszących znienawidzone białe płaszcze z krzyżami, czy choćby zwykłych zbrojnych. Większość stanowiła kolumna zaopatrzeniowa, kobiety, chłopcy stajenni, starcy, inwalidzi... W ich martwych, zastygłych w przerażeniu oczach można było dostrzec, że dopiero teraz zrozumieli czym tak naprawdę jest wojna.
Kurdebele.
Re: Wyprawa wojenna A.D. 1306/1307
Część III: Chwała
Wieś płonęła już od dłuższego czasu mimo strug deszczu lejących się z nieba. Jawnut razem z dowódcami z Telsz: Harrachem, Iwiettą oraz biskupem Sylwanem z pobliskiego wzgórza bez słowa wpatrywali się w języki ognia. Nikt nie powiedział ni słowa. Nikt nie zatrzymał oddziałów maszerujących na wieś, mimo tego, że zamieszkana była przez rodowitych Żmudzinów. Winą ich, dostarczanie zboża Krzyżakom, którzy wymusili tę posługę siłą. Osąd natychmiastowy, w głowie szaleńca stojącego na czele drużyny. Wyrokiem - śmierć.
Płonąca stodoła zapadła się w sobie wznosząc ku niebu snop iskier, grzebiąc żywcem związanych w środku ludzi. Konie zarżały niespokojnie. Na środku placu, wśród płonących budynków płakało oślepione ogniem dziecko wołając rodziców. Nikt nie podał mu dłoni. Nikt nie wyniósł go poza szalejące piekło. Nikt nie powiedział ni słowa. Jeśli czyjeś sumienie zadrżało, wystarczyło jedno spojrzenie na twarz dowódcy by zachować uwagi dla siebie.
Mieczysław i Licho, zwiadowcy drużyny, siedzieli na pniu wpatrując się w przestrzeń. Krzysztof szył tych, którzy dogrywali i zapewniał spokojną śmierć tym, dla których nie było już ratunku. Vakare z Żegotą przytargali skrzynię, którą dziesiętnik otworzył jednym, silnym kopniakiem. W środku mieściły się łupy, kilka zdobnych rogów, kilkanaście futer, licha biżuteria. Marne skarby, o które nikt naprawdę nie dbał, dlatego poświęcono im ledwie cień uwagi. Rusini: Aleksiej, Mykoła, Dymitr i Dalimir, którzy przybyli wraz z Iwiettą aby odnaleźć na tych terenach sławę i chwałę usiedli obok, na mokrej ziemi. Nie mieli już sił, jak wszyscy.
Gdzieś w ciemnościach poniósł się rozpaczliwy, łamiący się krzyk mężczyzny, łkanie kobiety, a potem... śmiechy. Żadna twarz tej nocy nie wyrażała emocji. Jeżeli ktoś płakał, to deszcz i tak zmywał jego łzy. W oddali niosły się wulgarne okrzyki pełne uciechy. Dłonie zaciskały się na sztandarach i rękojeściach mieczy. Ci co wierzyli modlili się po cichu w rytm huk płomieni i deszczu. Ci co nie mogli sobie wybaczyć czynów patrzyli na siebie z nienawiścią. Nikt nie powiedział ni słowa.
Wieś płonęła już od dłuższego czasu mimo strug deszczu lejących się z nieba. Jawnut razem z dowódcami z Telsz: Harrachem, Iwiettą oraz biskupem Sylwanem z pobliskiego wzgórza bez słowa wpatrywali się w języki ognia. Nikt nie powiedział ni słowa. Nikt nie zatrzymał oddziałów maszerujących na wieś, mimo tego, że zamieszkana była przez rodowitych Żmudzinów. Winą ich, dostarczanie zboża Krzyżakom, którzy wymusili tę posługę siłą. Osąd natychmiastowy, w głowie szaleńca stojącego na czele drużyny. Wyrokiem - śmierć.
Płonąca stodoła zapadła się w sobie wznosząc ku niebu snop iskier, grzebiąc żywcem związanych w środku ludzi. Konie zarżały niespokojnie. Na środku placu, wśród płonących budynków płakało oślepione ogniem dziecko wołając rodziców. Nikt nie podał mu dłoni. Nikt nie wyniósł go poza szalejące piekło. Nikt nie powiedział ni słowa. Jeśli czyjeś sumienie zadrżało, wystarczyło jedno spojrzenie na twarz dowódcy by zachować uwagi dla siebie.
Mieczysław i Licho, zwiadowcy drużyny, siedzieli na pniu wpatrując się w przestrzeń. Krzysztof szył tych, którzy dogrywali i zapewniał spokojną śmierć tym, dla których nie było już ratunku. Vakare z Żegotą przytargali skrzynię, którą dziesiętnik otworzył jednym, silnym kopniakiem. W środku mieściły się łupy, kilka zdobnych rogów, kilkanaście futer, licha biżuteria. Marne skarby, o które nikt naprawdę nie dbał, dlatego poświęcono im ledwie cień uwagi. Rusini: Aleksiej, Mykoła, Dymitr i Dalimir, którzy przybyli wraz z Iwiettą aby odnaleźć na tych terenach sławę i chwałę usiedli obok, na mokrej ziemi. Nie mieli już sił, jak wszyscy.
Gdzieś w ciemnościach poniósł się rozpaczliwy, łamiący się krzyk mężczyzny, łkanie kobiety, a potem... śmiechy. Żadna twarz tej nocy nie wyrażała emocji. Jeżeli ktoś płakał, to deszcz i tak zmywał jego łzy. W oddali niosły się wulgarne okrzyki pełne uciechy. Dłonie zaciskały się na sztandarach i rękojeściach mieczy. Ci co wierzyli modlili się po cichu w rytm huk płomieni i deszczu. Ci co nie mogli sobie wybaczyć czynów patrzyli na siebie z nienawiścią. Nikt nie powiedział ni słowa.
- Załączniki
-
- spalona.jpg (14.58 MiB) Przejrzano 5313 razy
Kurdebele.
Re: Wyprawa wojenna A.D. 1306/1307
Część IV: Bitwa
Ile to już dni i nocy minęło od wyruszenia w drogę? Ile pór roku minęło? Wojsko wyruszyło latem, na jesień pożoga trawiła łany zbóż, zimą chowano towarzyszy w zmarzniętej ziemi, teraz, wiosną, miano napoić pierwsze przebiśniegi krwią poległych w bitwie. Niemal rok. Tyle trwały manewry, tyle czasu Kunon von Gotthelf, legenda rycerzy Maryi Panny, kat z Pomorza, nowo mianowany komtur krzyżacki wodził się za nos z Tvirbutasem. Tym Tvirbutasem! Niepokonanym, zwycięzcą z nad Czerwonego Brodu, Tvirbutasem, który nie poniósł nigdy żadnej porażki. Kunon jednak nic nie robił sobie z zasadzek, za każdą odpłacając się kontruderzeniem, każdego zabitego rycerza mszcząc po wielokroć. Szybka, brawurowa kampania zmieniła się w długą, krwawą wojnę podjazdową, wojnę na wyniszczenie, której cenę najdotkliwiej odczuły masy przerażonego chłopstwa siłą wciąganego do poboru. Nigdy wcześniej Żmudź nie miała tak niebezpiecznego przeciwnika. Morale było niskie.
Pole na którym miała stoczyć się bitwa było efektem trwającego od dłuższego czasu impasu pomiędzy zmęczonymi stronami. Wszystko miało się rozstrzygnąć tutaj, w jednej bitwie. Pod Łukszami. W miejscu gdzie nie było miejsca na manewry konnymi, taktyczne zwroty czy możliwości zaskoczenia przeciwnika błyskotliwym natarciem. Tutaj jedyne co miało zadecydować o zwycięstwie to siła ramion, szczelność formacji i hart ducha. Ta ze stron, która ustoi, ta ze stron która wytrzyma burzę - zwycięży.
Sztandarowi ustawiali się na czele oddziałów, dziesiętnicy sprawdzali mury tarcz, łucznicy nerwowo wbijali przed siebie garście strzał i sprawdzali cięciwy, dowódcy krzyczeli ostatnie rozkazy. Za główną linią medycy tworzyli punkty opatrunkowe, dla tych którym dane będzie przetrwać. Linia pieszych falowała. Jeźdźcy uspakajali konie. Ktoś rzucił żart, ktoś się nerwowo zaśmiał, kto inny po cichu łkał. Wszyscy cuchnęli potem i strachem.
Zabrzmiały rogi, huknęły bębny. Piechota niczym olbrzym ruszyła do przodu równym krokiem. Na przeciwko stały rozciągnięte linie krzyżackie. Mur stali i łopoczących chorągwi, z obco brzmiącą pieśnią na ustach. Bili mieczami o tarcze, a ich echo niosło się złowrogo, coraz głośniej i głośniej. Rogi zabrzmiały ponownie. Konni zerwali się w galop. Nadchodziła burza.
Ile to już dni i nocy minęło od wyruszenia w drogę? Ile pór roku minęło? Wojsko wyruszyło latem, na jesień pożoga trawiła łany zbóż, zimą chowano towarzyszy w zmarzniętej ziemi, teraz, wiosną, miano napoić pierwsze przebiśniegi krwią poległych w bitwie. Niemal rok. Tyle trwały manewry, tyle czasu Kunon von Gotthelf, legenda rycerzy Maryi Panny, kat z Pomorza, nowo mianowany komtur krzyżacki wodził się za nos z Tvirbutasem. Tym Tvirbutasem! Niepokonanym, zwycięzcą z nad Czerwonego Brodu, Tvirbutasem, który nie poniósł nigdy żadnej porażki. Kunon jednak nic nie robił sobie z zasadzek, za każdą odpłacając się kontruderzeniem, każdego zabitego rycerza mszcząc po wielokroć. Szybka, brawurowa kampania zmieniła się w długą, krwawą wojnę podjazdową, wojnę na wyniszczenie, której cenę najdotkliwiej odczuły masy przerażonego chłopstwa siłą wciąganego do poboru. Nigdy wcześniej Żmudź nie miała tak niebezpiecznego przeciwnika. Morale było niskie.
Pole na którym miała stoczyć się bitwa było efektem trwającego od dłuższego czasu impasu pomiędzy zmęczonymi stronami. Wszystko miało się rozstrzygnąć tutaj, w jednej bitwie. Pod Łukszami. W miejscu gdzie nie było miejsca na manewry konnymi, taktyczne zwroty czy możliwości zaskoczenia przeciwnika błyskotliwym natarciem. Tutaj jedyne co miało zadecydować o zwycięstwie to siła ramion, szczelność formacji i hart ducha. Ta ze stron, która ustoi, ta ze stron która wytrzyma burzę - zwycięży.
Sztandarowi ustawiali się na czele oddziałów, dziesiętnicy sprawdzali mury tarcz, łucznicy nerwowo wbijali przed siebie garście strzał i sprawdzali cięciwy, dowódcy krzyczeli ostatnie rozkazy. Za główną linią medycy tworzyli punkty opatrunkowe, dla tych którym dane będzie przetrwać. Linia pieszych falowała. Jeźdźcy uspakajali konie. Ktoś rzucił żart, ktoś się nerwowo zaśmiał, kto inny po cichu łkał. Wszyscy cuchnęli potem i strachem.
Zabrzmiały rogi, huknęły bębny. Piechota niczym olbrzym ruszyła do przodu równym krokiem. Na przeciwko stały rozciągnięte linie krzyżackie. Mur stali i łopoczących chorągwi, z obco brzmiącą pieśnią na ustach. Bili mieczami o tarcze, a ich echo niosło się złowrogo, coraz głośniej i głośniej. Rogi zabrzmiały ponownie. Konni zerwali się w galop. Nadchodziła burza.
- Załączniki
-
- 14001918_1034507259931167_973534828_o.jpg (1.02 MiB) Przejrzano 5301 razy
Kurdebele.